Klara
Zawsze była piękna.
Kiedy zacząłem pomagać ojcu w sklepie, bardzo często posyłał mnie z zamówionymi materiałami do domu signore Favarone. Lubiłem tam chodzić. Signora Ortolana zawsze miała pod ręką coś słodkiego, a sam gospodarz, jeśli akurat miał dobry humor, dorzucił parę miedziaków więcej niż się należało. Zawsze, kiedy tam wchodziłem, widziałem, jak z roześmianą twarzą, ale i z wielkim przejęciem, ta mała dziewczynka troskliwie zajmowała się młodszymi siostrami: Katarzyną i Beatrycze.
Potem przyszła wojna. Najpierw w samym Asyżu - walki z możnymi panami, a następnie z sąsiednią Perugią, która stanęła w ich obronie. Rodzina pana Favarone już na samym początku, kiedy tylko w mieście wybuchły pierwsze zamieszki, cicho, w nocy uciekła pozostawiając większą część swych bogactw na pastwę rabusiów. Wrócili dopiero po pięciu latach, kiedy Asyżanie zostali pobici i zmuszeni do zapłacenia wysokiego odszkodowania wszystkim maiores, którzy ponieśli jakiekolwiek straty.
Gdy ją wtedy znowu zobaczyłem, miała już dwanaście lat i jak na swój wiek była osobą dojrzałą; mądrą, a jednocześnie obdarzoną zdolnością współczucia ubogim i potrzebującym. Co niedzielę widywałem ją jak szła z matką do katedry św. Rufina, gdzie przed wejściem zawsze kotłowała się spora grupa obdartych i brudnych żebraków, wyciągających rozcapierzone dłonie po jałmużnę. Nierzadko wśród nich trafiały się i dzieci - sieroty, których rodzice zostali zabici podczas bratobójczych walk. Zawsze miała dla nich jakiś podarunek, a kiedy już tych nie starczało, to chociaż dobre słowo, ciepły dziewczęcy uśmiech, życzliwy gest. Może sprawiły to trudy i doświadczenia wojny i długiej tułaczki. Wszak i ja również po tych wszystkich przeżyciach, po okropnościach bitwy przy moście św. Jana, po doświadczeniu niewoli, a następnie długiej, ciężkiej choroby, inaczej zacząłem patrzeć na otaczającą mnie rzeczywistość. Co z tego, że wokół mnie był kolorowy, piękny świat, urocze i miłe kobiety, życzliwi przyjaciele, kiedy to wszystko w jednej chwili może zasłonić choroba, zabrać tułaczka lub śmierć.
Podobnie było chyba z Klarą. Ciężkie przejścia ostatnich lat ukazały jej życie ludzkie zupełnie z innej niż dotychczas strony. Być może nigdy by go takim nie poznała dorastając w domowym zaciszu.
Dopiero niedawno dowiedziałem się, że to właśnie ona była tą tajemniczą nieznajomą, która wspomagała mnie, kiedy rozpoczynałem życie pokuty i naprawiałem zaniedbany kościółek św. Damiana. Może to właśnie wtedy do jej dobrego serca wpadła tajemnicza iskierka Bożego powołania, dając początek wielkiemu płomieniowi ewangelicznego umiłowania czystości, posłuszeństwa, a nade wszystko ubóstwa, tej naszej zaniedbanej Madonna Povertá, płomieniowi, który bez reszty spala tę niezwykłą duszę.
Pamiętam nasze pierwsze spotkanie. Było to niecałe półtora roku temu. Dopiero wtedy mogłem należycie ocenić ten piękny, czysty i pokorny kwiat, który rozwinął się z delikatnego pąka, jakim była w młodości. Była naprawdę piękna lecz jakże inna niż te wszystkie dziewczęta, które poznałem w ciągu burzliwej młodości. Ona wiedziała czego chce, poznała swoje powołanie i za wszelką cenę chciała je realizować. I te oczy! Pełne stanowczości i zdecydowania, jednocześnie radosne, kryjące głębokie zaufanie, ale i pytające. Franciszku - powiedziała - naucz mnie, proszę, naśladować ubogiego Chrystusa! Skoro ty masz dość siły, by iść za Nim, to i ja z Jego pomocą podołam!
To właśnie wielkie, Boże zaufanie przyprowadziło ją tej nocy tu, do Porcjunkuli. Jej długie, złote włosy, nadające tyle realności jej imieniu. leżą jeszcze, jak je rzuciłem po obcięciu, przed ołtarzem Świętej Dziewicy. Muszę powiedzieć któremuś z braci, by je wziął i wyrzucił na zewnątrz. Niech wraca do świata to, co było symbolem jego piękna i przepychu.
A Klara? Właśnie przed chwilą pod opieką Rufina i Leona odeszła do benedyktynek, do klasztoru św. Pawła. Nawet w naszym zgrzebnym i połatanym habicie, z okrytą czarnym welonem głową pozostała pięknym kwiatem, małą, pokorną roślinką na Bożej łące świata.