Asyż
Niezmiernie trudno jest
oddać słowami prawdziwy obraz tego, co się kocha. Serce chciałoby wszystko
upiększyć, wydoskonalić, głęboko schować i ukryć wszelkie zło, wszelkie wady i
błędy, chciałoby to wszystko utopić w morzu miłości, zapomnieć. A przecież prawda
o ile rzeczywiście jest prawdą, przynosi czasem smutek, zawstydzenie, wyciska czasem
łzy i w kochającą duszę wprowadza rozterkę. I takich właśnie mieszanych uczuć
doznaję, kiedy przychodzi mi w krótkich słowach opisać to miejsce, które kocham,
miejsce moich narodzin, mojego życia i mego spoczynku.
Asyż...
Gdy wypowiadam to
słowo, tak wiele rozmaitych obrazów przepływa mi przed oczyma, barwny korowód tak
wielu wydarzeń, osób, słów, rzeczy, miejsc... Tak wiele dobra, ale i tak wiele zła
jednocześnie...
Miasto, jak wiele
innych miast tej epoki, pełne wielu sprzeczności, wielu kontrastów. Miasto, gdzie
strugi bogactwa: złota, drogiej materii, szlachetnych kamieni nurzają się w brudzie i ścieku; gdzie duch pobożności i słowa modlitwy
tak łatwo przeplatają się z bluźnierstwem i przekleństwem; gdzie obok siebie żyją
prawdziwa religijność i obmierzła dewocja, pokora i pycha bezgraniczna, piękno
i brzydota, dobrobyt i skrajna nędza; gdzie jakby na nieludzkich szalach nieustannie
ze sobą walczą, do końca jednak nie mogąc się pokonać, dobro i zło... I to wszystko
miesza się teraz i kotłuje w moim sercu i umyśle, aby dać świadectwo, aby się
przypomnieć, aby jak najbardziej prawdziwy obraz powstał - słowami malowany - Asyż moich narodzin.
Asyż - miasto ani za
duże, ani za małe. Zwarte w sobie, otoczone długim, nieco poszarpanym murem obronnym,
rozłożone na stoku Monte Subasio, jakby
zaczajony drapieżny ryś - dla swoich piękny, miły i opiekuńczy; wobec obcych -
nieufny i zawsze gotowy do ataku. Kiedy się wędruje doliną od strony Spoleto, z
daleka podobne do gniazda, które jakieś monstrualnych rozmiarów ptaszysko założyło
u stóp górującej nad całą pobliską okolicą twierdzy La Rocca - znienawidzonego bastionu cesarstwa. Z
bliska zaś, ze swymi wąskimi, krętymi uliczkami, z całą masą bram, ślepych
zaułków, z małymi placykami i z domostwami o niewielkich oknach
i trudnodostępnych drzwiach, przypominało raczej ogromne mrowisko. Podobieństwo to
było tym bardziej uderzające właśnie wtedy, kiedy to, niczym w prawdziwym mrowisku,
rzesze pozbawionych wszelkich praw i majątku ubogich - tzw. minores - niczym mrówki-robotnice utrzymywały i
służyły niewielkiej grupce wielkich tego świata - tzw. maiores.
Kiedy tak z perspektywy
lat patrzę na ten mój Asyż, to przychodzą mi
na myśl przede wszystkim trzy obrazy, obrazy-symbole, jakby hasła wywoławcze tej epoki.
Każdy z nich na swój sposób był towarzyszem nie tylko mojego życia, ale również
tysięcy innych mieszkańców całego ówczesnego Starego Świata. Ci trzej towarzysze to:
Krzyż, Miecz i Żebraczy Kostur.
Wartości
nadprzyrodzone, te, które w moich wspomnieniach symbolizuje Krzyż, jak tylko sięgam pamięcią wstecz, zawsze
były obecne przy mnie. Śmiało można powiedzieć, że wszyscy moi współcześni,
jeśli nie byli ludźmi wiary - chociażby nawet na swój sposób rozumianej - to na pewno
byli ludźmi otwarcie, bez żenady, manifestującymi swoją religijność. Nic więc
dziwnego, że wzrastając w takiej atmosferze, nigdy nie miałem wątpliwości co do tego,
iż świat rzeczywisty jest o wiele bogatszy niż to, co się dotyka, co się je, słucha,
to co się wącha, czy też to, na co się patrzy, zawsze miałem pewność, że świat w
którym żyję, to nie tylko świat materialny. Od dziecka też wiedziałem, że Bóg jest
ze mną - potrzebowałem tylko czasu aby Go dostrzec, potrzebowałem ciszy, skupienia, aby
usłyszeć Jego tajemniczy głos. Nikt mi w tym bynajmniej nie pomagał: ani rodzice, ani
bliscy czy dalecy krewni, ani sąsiedzi, czy przyjaciele, ani nawet asyscy duchowni.
Wszyscy oni, jeśli akurat nie byli pochłonięci sobą i swoimi sprawami, to bardziej
zwracali uwagę na to, co zewnętrzne, na gesty, rytuał, prawo, niż na to, co w życiu
chrześcijanina powinno być najistotniejsze: na odczytanie sercem i zachowywanie Ewangelii Pana naszego, Jezusa Chrystusa.
Bliższe im były złoto, kadzidło i mirra,
okraszone mądrym łacińskim cytatem, niż uczynki miłosierdzia; te ostatnie dobre były
wtedy, gdy domagało się ich prawo, dyscyplina kościelna, albo gdy były potrzebne, by
uspokoić zbyt głośno krzyczące sumienie. Gwoli sprawiedliwości: do pewnego czasu
byłem im podobny.
Bardzo wcześnie też
wszedł w moje życie Miecz. Stan rycerski, wojny, potyczki, turnieje, bohaterskie
czyny - wszystko to było ciągle powracającym tematem niekończących się
opowieści, legend, wspomnień - zarówno tych prawdziwych, jak i tych zmyślonych - snutych podczas długich, cichych wieczorów. Za
dnia zaś, ów rycerski ideał podsycany był i karmiony niemilknącymi pieśniami
wędrownych trubadurów. Być krzyżowcem i
oswobadzać Ziemię Świętą, walczyć ze smokiem jak św. Jerzy, szturmować niezdobyte
dotąd twierdze, zdobywać chwałę i laury zwycięzcy, zdobywać fortunę i
przychylność książąt oraz uśmiechy i serca ich żon i córek - oto
przedmiot codziennych marzeń i planów każdego niemalże młodzieńca w tym czasie.
Życie jednak
posiadało mało wspólnego z tym ideałem. Niewielu z moich bliskich przyjaciół
doczekało się rycerskich laurów, jeszcze mniej fortuny. Na bitewnych polach ów smok
okazywał się być straszliwą krwiożerczą
bestią ludzkiej zazdrości i zachłanności, a niezdobyte dotąd twierdze dalej
pozostawały niezdobytymi. Wojny, które w moich czasach bardzo często wybuchały z
błahych powodów między poszczególnymi miastami, zbierały straszliwe żniwo w postaci
nowych kalek i sierot. Owocowały również w spalone pola, zagrody, domostwa,
a w rezultacie także w głód i coraz to nowe choroby, które jeszcze bardziej
pogłębiały skutki bezpośrednich starć wojsk. Ostatecznie więc, niezależnie od tego,
która ze stron sporu okazała się być silniejsza, lepiej wyszkolona, bardziej zawzięta
i bardziej wyrafinowana w swym okrucieństwie, w ogólnym rozrachunku wojna zawsze dla obu
stron była klęską. Niejednokrotnie młody człowiek, który wychodził ze swego
rodzinnego domu pełen sił, radości i optymizmu, wracał do niego w przygnębieniu
niczym schorowany zgorzkniały starzec, bez nadziei na lepsze jutro. Tego również
doświadczyłem w swoim czasie.
I w końcu trzeci obraz
z moich wspomnień: Żebraczy Kostur, a
właściwie ukochana Pani Bieda - Madonna Povertá.
Nie dane mi było
zaprzyjaźnić się z nią tak szybko, jak z Krzyżem,
czy z Mieczem. Moje otoczenie bardzo
zazdrośnie strzegło mnie przed tą Oblubienicą
i Wdową po Chrystusie.
Wzrastałem w dostatku
i wygodzie. Od wczesnego dzieciństwa rodzice i domownicy spełniali wszelkie moje
zachcianki. Należeliśmy do grupy bogatszych rodzin Asyżu i mimo iż nie posiadaliśmy
tytuły szlacheckiego, to gośćmi w naszym domu byli tylko ludzie o tej samej albo
wyższej pozycji społecznej, a co za tym idzie również o takiej samej zasobności
majątkowej. Rodzice starannie wybierali miejsca w których miałem się obracać.
Wszędzie gdzie tylko poszedłem miałem prawo i możliwość spotkać się z
przepychem. Nawet w Domu Bożym, w asyskiej katedrze krucyfiks z cierpiącym Chrystusem
przybrany był w złoto, w perły, szmaragdy i inne drogie kamienie. Bogactwo miało mnie
oczarować, miało mnie posiąść i prowadzić przez życie. Co prawda, mijaliśmy na
uliczkach i placach jakichś biednych, kalekich, czy też dzieci-sieroty, przechodziliśmy
jednak obok nich nie poświęcając im większej uwagi, głęboko przekonani, że to, iż
jedni są biedni, jest tak samo normalne, jak to, że my: ja, moi rodzice, krewni,
przyjaciele i znajomi, jesteśmy bogaci. Zapatrzeni w siebie, ciesząc się z
młodości, ze zdrowia, z przyjaźni i z hojności naszych rodziców, zamykaliśmy oczy,
odwracaliśmy głowy i wybuchaliśmy jeszcze większym, jeszcze głośniejszym śmiechem,
tak, aby tylko nie dopuścić do siebie myśli o możliwości niedostatku, nędzy,
choroby, czy samotności, a już na pewno nie o tym, by kiedyś prawdziwie pokochać i
poślubić Panią Biedę.
Ona zaś wiele się
nami nie przejmowała. Mimo iż my nie chcieliśmy jej widzieć, była wszędzie.
Wychodziła nam na przeciw niemal na każdym kroku, wyłaniała się niemal z każdego
zaułka, z każdej bramy, mokła i marzła na każdym rogu ulic, na każdym placu
wyciągała ku nam swoją dłoń. Niemożliwym było w końcu jej nie zauważyć, tak jak
i niemożliwym było odkrywając sercem Chrystusa i Jego Ewangelię nie pokochać i jej.
Taki jest właśnie
obraz Asyżu, który zachował się w moich wspomnieniach. Asyżu z przełomu XII i XIII
wieku, kiedy to przyszedłem na świat ja, Jan, syn Piki i Piotra Bernardone.